30 stycznia 2016

Co cię nie zabije...

...to z pewnością sprawi, że będziesz większą zołzą.

       Przynajmniej u mnie zawsze tak się to odbywa. No bo jak mam reagować inaczej? Staram się, niejednokrotnie przekraczając własne granice. "To chyba dobrze, prawda?" zapyta ktoś. Oczywiście, pokonywanie własnych barier i rozwój są jak najbardziej wskazane. Pod warunkiem, że wypruwanie flaków przynosi  korzyści. Mnie przyniosło nieprzespane noce, upokorzenie, straty finansowe. Być może wcale nie jestem taka inteligentna za jaką się uważam? Studiowanie dwóch kierunków nie jest dla wszystkich. Może mnie to przerasta, może powinnam przestać?

       Nie jestem przyzwyczajona do porażek. Nie chodzi mi o to, że jestem pieprzonym dzieckiem szczęścia, albo niczym Midas, czego bym nie tknęła, to po chwili zamieni się w złoto (chociaż do Midasa jest mi dość blisko, bo po głębszym zastanowieniu, z niego to był jednak debil... "Chcę, żeby wszystko czego dotknę zamieniało się w złoto". Szkoda, że zapomniał dodać coś w stylu "oprócz chleba i wina, bo jednak nie chcę umrzeć z głodu". No idiota, mówię Wam...). O czym to ja...? A, tak!  Zazwyczaj doprowadzam rozpoczęte sprawy do końca, stawiam sobie cele i je realizuję. Potrzeba dużo samozaparcia i ciężkiej pracy, ale na końcu wiem, że było warto. A tu? Staram się, robię co się da a potem i tak słyszę magiczne "nie ma Pani szansy". Po prostu nie, bo tak.

       Ale się zrobiło pesymistycznie.

       Panie Schopenhauer, idź Pan stąd...



       Coś pozytywnego...? Chyba nie tym razem... Chociaż...

       Patrzę któregoś wieczoru na telefon, dzwoni nasz kochany Aramis. "Przypomniał sobie o mnie, pewnie notatek potrzebuje" myślę i przewracam oczami, ale odbieram witając go słowami "Niestety nie mam notatek z przedmiotu X. Nie mam też pytań. Także jeśli dzwonisz do mnie po to, to ci nie pomogę". I od razu dociera do mnie, jaki ze mnie jest burak, cham, prostak i ... (dokończ za mnie, bo tu można wymyślić mnogość epitetów, a czas antenowy nam się kończy). "Hej" dorzucam na końcu. I po chwili całe moje nastawienie się zmienia, bo Aramis nie dzwonił po notatki, tylko porozmawiać o tym, jak bardzo boi się zaliczenia, ale także zapytać, jak poszły mi praktyki. Ton głosu miał ciepły i przyjazny, rozmawialiśmy chyba z 15 minut (co w moim odczuciu to dość dużo, jak na rozmowę z facetem! przez telefon! i to w zasadzie na żaden konkretny temat). Właściwie nie wiem, do czego tu zmierzałam, także na próżno szukać puenty. To bardziej taka notka dla mnie, żeby pamiętać, że nie taki Aramis straszny i mimo, że czasem się odwraca, innym razem potrafi się zrehabilitować. 


       Muszę biec, najszybciej jak się tylko da. W sam środek pustki, w sam środek frustracji i lęków. I przysięgam, jesteś jak tabletka, ale zamiast sprawiać, że poczuję się lepiej, choruję przez Ciebie jeszcze bardziej.




Ciao.



1 stycznia 2016

F**k You, Elsa

  

     Umówiłam się z nią, jeszcze przed świętami, że Sylwestra spędzimy razem. Zresztą nie tylko z nią, bo miałam już plany z Panią Szeryf i z A. Zapytała, czy może przyjechać w środę, dzień przed bomblerką. Jasne, że mogła. Szkoda tylko, że w międzyczasie wykreśliła mnie ze swoich planów, a impreza dziwnym trafem przeniosła się z Wrocławia, do miasta, z którego obie pochodzimy. Jej impreza, bo moja wciąż miała się odbyć w mieście mostów. Nie muszę chyba mówić, że zapomniała mi o tym wspomnieć?

     Odebrałam ją z dworca, ciesząc się, że się widzimy, w końcu ona studiuje w Krakowie, ja we Wrocławiu, dlatego nasze spotkania wypadają zaledwie parę razy w roku. Radość nie trwała jednak długo, bo oto K. wygadała się, że zapomniała sprawdzić godzinę odjazdu ostatniego busa. Busa, który ma ją zawieźć do domu jeszcze tego samego dnia. 

     Nie gniewałam się na nią długo. Nie potrafiłam... Ostatnio mam jakiś niezidentyfikowany problem z negatywnymi uczuciami względem wielu osób, a w zasadzie z ich brakiem. Zawsze moja sukowatość wychodziła ze mnie praktycznie non stop. A teraz? Ciepłe kluchy, oto czym się stałam! Wygląda na to, że i te "brzydkie" serca maja uczucia... Poza tym, jesteśmy przyjaciółkami już tyle lat, chodziłyśmy do tej samej szkoły, dzieliłyśmy szkolną ławkę praktycznie na wszystkich lekcjach, pochodzimy z jednego środowiska, dzielimy zainteresowania i pasje. Istne bratnie dusze, a wiecie, "k**wa k***ie łba nie urwie".

      Miałam jednak szansę się odkuć. Gdy dotarłyśmy do mojego mieszkania wypiłyśmy herbatę i pałaszując spaghetti (sama robiłam, było pyszne! Swoją drogą piękne jest też to, że obie lubimy strasznie pikantne potrawy, dlatego też z przyjemnością mogłam ugotować coś, co było doprawione od razu, a nie dopiero, kiedy moja porcja znalazła się na talerzu. Jejku, jakie długie wtrącenie, nie pogubcie się) grałyśmy na konsoli w Mortal Kombat. Chyba jasne, że skopałam jej tyłek? Ale tylko troszkę i wyłącznie w grze.

     Później odwiedziłyśmy R., kolejna herbata, plotki, rozmowy i nabijanie się z K. kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Najbardziej podobało mi się, gdy K. relacjonowała R. co robiłyśmy wcześniej:

K: No i wiesz, i ona się bardzo wkurzyła i bardzo się na mnie wyżyła w tym... no... Mortal Kombajnie!

         Wizja dwóch kombajnów walczących ze sobą i robiących wyścigi była bardziej niż zabawna.
Potem poszłyśmy na rynek, zobaczyć scenę Sylwestrową (akurat Kasia Popowska miała próbę, to prawie tak, jakbyśmy były na koncercie w Sylwestra), i pojechałyśmy na dworzec. 

         Zmarzłam jak jasna cholera...!

     Zaczęłam się zastanawiać, czy jest może jakaś piosenka czy cytat, które wpasują się z te nieludzkie mrozy. I oto mam! Kraina Lodu, Elsa powiada: "Od lat coś w objęcia chłodu mnie pcha". Myślę sobie, no, co prawda to prawda. Nie czując już prawie twarzy, z zatokami które nienawidziły mnie bardziej niż Ron Weasley nienawidzi pająków odnalazłam w odtwarzaczu soundtrack z Frozen, tym razem jednak w wersji po angielsku. Nie czuję nóg, czekam na moment, w którym z nosa zaczną dyndać mi sople, ale staram się uspokoić, nie myśleć o zimnie i o nasilającym się bólu. Byłam spokojna jak puls nieboszczyka, ale już po chwili, momentalnie wręcz poziom mojego zdenerwowania osiągnął apogeum. Bo oto anglojęzyczna Elsa w słuchawkach bezczelnie oznajmia mi: "The cold never bothered me anyway" (tłum. zimno i tak nigdy mi nie przeszkadzało). 
"Wal się, Elsa" rzucam pod nosem i wyciągam słuchawki z uszu. Byle do domu, do ciepełka...

     Przychodzę do domu, zabieram się za sprzątanie (22:30, pora idealna!). Mam karton, który w pokoju mi zalega i zaburza mi feng shui. Szukając dla niego miejsca, przypominam sobie o pustej przestrzeni w szafie wnękowej. No i tu zaczyna się problem. Bo wolna półka jest bardzo wysoko, a ze mnie jest Hobbit. No to podskakuję jak kozłowana piłka (i to jest chyba jedyna funkcja, jaką mogłabym spełniać w NBA), próbując jakimś cudem umieścić tam to nieszczęsne pudło. Odwracam się i co widzę? Ar., współlokator, który ma dokładnie 187 cm wzrostu stoi za moimi plecami i z szerokim  uśmiechem obserwuje, jak się męczę, zamiast zaproponować pomoc od razu.
Ar: Ja miałem zamiar ci pomóc, ale najpierw chciałem sobie jeszcze popatrzeć jak podskakujesz, bo to zabawne. 
Ehh, gdzie Ci mężczyźni...?


Tyle na dziś, ciao!