2 sierpnia 2016

Czemu tu siedzisz sama o tej porze?...

...zadała to pytanie, podchodząc ze swoim towarzyszem. Chwiejny krok i porażony z lekka aparat mowy wskazywały na spożycie napojów rozweselających. W dużej ilości. "Super, jeszcze tylko pijanej pary mi tu brakowało... Tu, w mojej samotni" pomyślałam upajając się widokiem, depresyjną playlistą w słuchawkach i tytoniowym dymem, który akurat  leniwie opuszczał z wolna moje płuca.

Ja: Lubię tu siedzieć, zwłaszcza jak mi źle. To moje ulubione miejsce w tym mieście. Tu mogę pomyśleć i pobyć chwilę sama- podkreśliłam to ostatnie, żeby delikatnie dać do zrozumienia, że byłoby świetnie, gdyby tak pozostało.

Diana: Super, to posiedzimy tu z tobą. Co Cię trapi?

W mojej głowie burdel gorszy niż w damskiej torebce a ta się w psychologa chce bawić? No ale zostali, na początku bardzo sceptycznie podchodziłam do ich towarzystwa, nie chciałam się zwierzać dwójce nieznajomych. Od słowa do słowa było mi jednak coraz lepiej. Patrząc na to teraz, mogę w pełni potwierdzić jej słowa, iż "jesteśmy takimi aniołkami, widocznie mieliśmy się tu zjawić, żeby z Tobą porozmawiać". Dowiedziałam się o nich tego, czego większość dobrych znajomych nigdy by mi nie opowiedziała. Spotkanie z nieznajomymi aniołkami okazało się lecznicze. W końcu powiedziałam, co mnie trapi. Diana wypowiedziała na głos to, czego ja bałam się przed sobą przyznać. Zabolało jeszcze bardziej, przebiła mi serce długą włócznią, którą zowią "prawda", ale o dziwo sprawiła, że znalazłam w sobie siłę, by pogodzić się z tym cholernym kijem w pikawce.

Skąd wiem, że jestem silniejsza? Żadnej, absolutnie żadnej szramy na nadgarstku. Żadnej pieprzonej strużki ciepłej krwi spływającej na podłogę i uderzającej w nią z niemym trzaskiem. To stara ja, ona ma już nie wracać...

Niestety silniejsza nie znaczy pozbawiona strachu. Przeraża mnie wiele rzeczy. Samotność, bezsilność, beznadziejność.



Jezu Artur, Ty znowu tutaj?
Sio!

Następnym razem historia o tym, jak to wybrałyśmy się z K. do Anglii i zamiast pracy trwającej 2 miesiące miałyśmy 2 tygodnie wakacji życia.
Będzie wesoło, stać mnie i na to, a co!
Póki co spadam,
ciao!



14 marca 2016

Wish I could stop...

...and I'm not joking, drinking too much and socially smoking. Wish I could stop, start to behave and then wake up in the morning and never miss a day again...

      Zawsze tak jest. Zawsze. Ja nie wiem, czy to jakaś magiczna aura pokoju Pani Szeryf, jej towarzystwo czy po prostu dobrze dobierane dni na picie. Ale za każdym razem, jak to stwierdziłam "przychodzę do Ciebie trzeźwa, wychodzę napie*****na jak Messerschmitt, jak to jest?".

      Aramis oczywiście nie mógł. W sumie, nawet nas to nie zdziwiło. W zasadzie pierwsze zdanie, jakie rzuciłam, kiedy dotarłam na miejsce brzmiało "Myślisz, że przyjdzie?". Pani Szeryf pokręciła głową z uśmiechem. "Nie sądzę", skwitowała. Miała rację. Było nam cholernie przykro. Już pominę, że zrobiłam się na bóstwo (jeśli to przy urodzie Orka z Mordoru jest w ogóle możliwe, ale hej! Liczą się chęci, nie?), cieszyłam się, że spotkamy się we trójkę. Jak zwykle się wykręcił, a mieliśmy świętować jego mały-wielki sukces. "Dla Ciebie tu jesteśmy, szkoda, że bez Ciebie..."- nie kryłam rozżalenia, bo czara goryczy właśnie się przelała. Nie będziemy więcej zabiegać o względy Jaśnie Pana, nie chce się spotykać, nie będziemy go o to prosić. Szkoda tylko, że mówię sobie tak za każdym razem i jeszcze nigdy nie utrzymałam się w postanowieniu. Niekonsekwentny ze mnie człek ostatnio...

     Na szczęście nie zaprzątałyśmy sobie tym głowy zbyt długo. Nasza "imprezowa" playlista przeszła przez niemal wszystkie emocjonalne stadia (poza Celine Dion, to by znaczyło, że sięgnęłam dna. To taka moja ciężka artyleria, którą wyciągam tylko w przypadku poważnej deprechy. Znaczy, że nie było aż tak źle). W jednej z propozycji wyskoczyła piosenka Nicki Minaj. Pani Szeryf swą błyskotliwością przyprawiła mnie wtedy o ból brzucha (ze śmiechu oczywiście) a to za sprawą tylko jednego zdania:
         P. Szeryf: "Jak ja widzę tę Nicki Minaj (czytaj niki minaż) to się mi-naż (nóż, łapiecie?) w kieszeni otwiera...". (taka mała wskazówka, jeśli siedzisz teraz, czytając to i wyglądasz niczym Grumpy Cat, bo "to wcale nie było śmieszne", spróbuj przeczytać to jeszcze raz, po wypiciu całej butelki wina. Zakład, że będzie zabawnie?) :)


         Potrzebowałam takiego resetu. Musiałam przez chwilę zapomnieć o tym, że następnego dnia czeka mnie egzamin. I to nie byle jaki egzamin. USTNY egzamin (dum dum duuuum...). Boje się ich bardziej, niż śmiechu przytoczonej wyżej artystki w Anacondzie... Teraz, kiedy jestem już po, wiem, ze nie było się czego bać. Ale początek nie był wcale łatwy. Był to egzamin z angielskiego, polegający na tym, że każda osoba losuje artykuł, który ma przeczytać i opowiedzieć własnymi słowami a następnie losuje pytanie, na które ma odpowiedzieć. Z angielskim radzę sobie raczej dobrze, czego świadoma była również egzaminatorka (spotykałyśmy się regularnie 2 razy w tygodniu na zajęciach przez okrągły rok). Pamiętam jak na początku naszej czysto formalnej relacji usłyszałam od niej "ja widzę, że radzi sobie Pani z angielskim dużo lepiej niż reszta grupy. Jeśli się okaże, że Pani jest w porównaniu do nich za dobra, to Panią z zajęć wyrzucę" - nie kryłam zdumienia, bo pierwszy raz ktoś groził mi, że odeśle mnie z kwitkiem, jeśli będę coś robić za dobrze. Dlatego na zajęciach niejednokrotnie paliłam głupa, mówiąc, że tego nie wiem a o tym nigdy nie słyszałam i "och, ileż tu można się nowości dowiedzieć". Mentorka oczywiście zdawała sobie sprawę, że ściemniam niczym brzuchomówca w radiu, ale na zajęciach zostałam, z milionem dodatkowych zadanek i "krótkich" dodatkowych kseróweczek, ale zostałam.

      Wchodzę do sali, oczywiście na pierwszy ogień, staram się jakoś uspokoić (w zasadzie byłam już zmęczona, płakałam cały dzień) i zostaję przywitana słowami "Pani S., pani wie, jaką ocenę chcę Pani postawić, zatem proszę o wypowiedź na takim poziomie, na jaki obie wiemy, że panią stać". Nosz cholera, zero presji...
I kiedy już wbiła mi w plecy nóż, postanowiła sobie jeszcze trochę nim pogmerać, by od środka porozpierdalać mi wnętrzności: "nie nie, te teksty będą za łatwe, tu mam artykuły z wyższego poziomu, proszę wybrać coś z tego". Zobaczywszy, co wylosowałam uśmiechnęła się do mnie i rzecze "ooo, najtrudniejszy tekst jaki mam, ale pani sobie poradzi". Jakoś mnie to nie uspokaja kobieto!!! Jak to mawia mój brat "no to czosnek w dupie", jestem trup...

    Summa summarum zdałam egzamin na pięć a nie taki diabeł straszny. Mentorka dbała o mój komfort psychiczny i nie wprowadzała nerwowej atmosfery. Po prostu ze mnie jest taka panikara i przeżywam wszystko jak stonka wykopki...



Na dziś tyle,
Ciao :*




30 stycznia 2016

Co cię nie zabije...

...to z pewnością sprawi, że będziesz większą zołzą.

       Przynajmniej u mnie zawsze tak się to odbywa. No bo jak mam reagować inaczej? Staram się, niejednokrotnie przekraczając własne granice. "To chyba dobrze, prawda?" zapyta ktoś. Oczywiście, pokonywanie własnych barier i rozwój są jak najbardziej wskazane. Pod warunkiem, że wypruwanie flaków przynosi  korzyści. Mnie przyniosło nieprzespane noce, upokorzenie, straty finansowe. Być może wcale nie jestem taka inteligentna za jaką się uważam? Studiowanie dwóch kierunków nie jest dla wszystkich. Może mnie to przerasta, może powinnam przestać?

       Nie jestem przyzwyczajona do porażek. Nie chodzi mi o to, że jestem pieprzonym dzieckiem szczęścia, albo niczym Midas, czego bym nie tknęła, to po chwili zamieni się w złoto (chociaż do Midasa jest mi dość blisko, bo po głębszym zastanowieniu, z niego to był jednak debil... "Chcę, żeby wszystko czego dotknę zamieniało się w złoto". Szkoda, że zapomniał dodać coś w stylu "oprócz chleba i wina, bo jednak nie chcę umrzeć z głodu". No idiota, mówię Wam...). O czym to ja...? A, tak!  Zazwyczaj doprowadzam rozpoczęte sprawy do końca, stawiam sobie cele i je realizuję. Potrzeba dużo samozaparcia i ciężkiej pracy, ale na końcu wiem, że było warto. A tu? Staram się, robię co się da a potem i tak słyszę magiczne "nie ma Pani szansy". Po prostu nie, bo tak.

       Ale się zrobiło pesymistycznie.

       Panie Schopenhauer, idź Pan stąd...



       Coś pozytywnego...? Chyba nie tym razem... Chociaż...

       Patrzę któregoś wieczoru na telefon, dzwoni nasz kochany Aramis. "Przypomniał sobie o mnie, pewnie notatek potrzebuje" myślę i przewracam oczami, ale odbieram witając go słowami "Niestety nie mam notatek z przedmiotu X. Nie mam też pytań. Także jeśli dzwonisz do mnie po to, to ci nie pomogę". I od razu dociera do mnie, jaki ze mnie jest burak, cham, prostak i ... (dokończ za mnie, bo tu można wymyślić mnogość epitetów, a czas antenowy nam się kończy). "Hej" dorzucam na końcu. I po chwili całe moje nastawienie się zmienia, bo Aramis nie dzwonił po notatki, tylko porozmawiać o tym, jak bardzo boi się zaliczenia, ale także zapytać, jak poszły mi praktyki. Ton głosu miał ciepły i przyjazny, rozmawialiśmy chyba z 15 minut (co w moim odczuciu to dość dużo, jak na rozmowę z facetem! przez telefon! i to w zasadzie na żaden konkretny temat). Właściwie nie wiem, do czego tu zmierzałam, także na próżno szukać puenty. To bardziej taka notka dla mnie, żeby pamiętać, że nie taki Aramis straszny i mimo, że czasem się odwraca, innym razem potrafi się zrehabilitować. 


       Muszę biec, najszybciej jak się tylko da. W sam środek pustki, w sam środek frustracji i lęków. I przysięgam, jesteś jak tabletka, ale zamiast sprawiać, że poczuję się lepiej, choruję przez Ciebie jeszcze bardziej.




Ciao.



1 stycznia 2016

F**k You, Elsa

  

     Umówiłam się z nią, jeszcze przed świętami, że Sylwestra spędzimy razem. Zresztą nie tylko z nią, bo miałam już plany z Panią Szeryf i z A. Zapytała, czy może przyjechać w środę, dzień przed bomblerką. Jasne, że mogła. Szkoda tylko, że w międzyczasie wykreśliła mnie ze swoich planów, a impreza dziwnym trafem przeniosła się z Wrocławia, do miasta, z którego obie pochodzimy. Jej impreza, bo moja wciąż miała się odbyć w mieście mostów. Nie muszę chyba mówić, że zapomniała mi o tym wspomnieć?

     Odebrałam ją z dworca, ciesząc się, że się widzimy, w końcu ona studiuje w Krakowie, ja we Wrocławiu, dlatego nasze spotkania wypadają zaledwie parę razy w roku. Radość nie trwała jednak długo, bo oto K. wygadała się, że zapomniała sprawdzić godzinę odjazdu ostatniego busa. Busa, który ma ją zawieźć do domu jeszcze tego samego dnia. 

     Nie gniewałam się na nią długo. Nie potrafiłam... Ostatnio mam jakiś niezidentyfikowany problem z negatywnymi uczuciami względem wielu osób, a w zasadzie z ich brakiem. Zawsze moja sukowatość wychodziła ze mnie praktycznie non stop. A teraz? Ciepłe kluchy, oto czym się stałam! Wygląda na to, że i te "brzydkie" serca maja uczucia... Poza tym, jesteśmy przyjaciółkami już tyle lat, chodziłyśmy do tej samej szkoły, dzieliłyśmy szkolną ławkę praktycznie na wszystkich lekcjach, pochodzimy z jednego środowiska, dzielimy zainteresowania i pasje. Istne bratnie dusze, a wiecie, "k**wa k***ie łba nie urwie".

      Miałam jednak szansę się odkuć. Gdy dotarłyśmy do mojego mieszkania wypiłyśmy herbatę i pałaszując spaghetti (sama robiłam, było pyszne! Swoją drogą piękne jest też to, że obie lubimy strasznie pikantne potrawy, dlatego też z przyjemnością mogłam ugotować coś, co było doprawione od razu, a nie dopiero, kiedy moja porcja znalazła się na talerzu. Jejku, jakie długie wtrącenie, nie pogubcie się) grałyśmy na konsoli w Mortal Kombat. Chyba jasne, że skopałam jej tyłek? Ale tylko troszkę i wyłącznie w grze.

     Później odwiedziłyśmy R., kolejna herbata, plotki, rozmowy i nabijanie się z K. kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Najbardziej podobało mi się, gdy K. relacjonowała R. co robiłyśmy wcześniej:

K: No i wiesz, i ona się bardzo wkurzyła i bardzo się na mnie wyżyła w tym... no... Mortal Kombajnie!

         Wizja dwóch kombajnów walczących ze sobą i robiących wyścigi była bardziej niż zabawna.
Potem poszłyśmy na rynek, zobaczyć scenę Sylwestrową (akurat Kasia Popowska miała próbę, to prawie tak, jakbyśmy były na koncercie w Sylwestra), i pojechałyśmy na dworzec. 

         Zmarzłam jak jasna cholera...!

     Zaczęłam się zastanawiać, czy jest może jakaś piosenka czy cytat, które wpasują się z te nieludzkie mrozy. I oto mam! Kraina Lodu, Elsa powiada: "Od lat coś w objęcia chłodu mnie pcha". Myślę sobie, no, co prawda to prawda. Nie czując już prawie twarzy, z zatokami które nienawidziły mnie bardziej niż Ron Weasley nienawidzi pająków odnalazłam w odtwarzaczu soundtrack z Frozen, tym razem jednak w wersji po angielsku. Nie czuję nóg, czekam na moment, w którym z nosa zaczną dyndać mi sople, ale staram się uspokoić, nie myśleć o zimnie i o nasilającym się bólu. Byłam spokojna jak puls nieboszczyka, ale już po chwili, momentalnie wręcz poziom mojego zdenerwowania osiągnął apogeum. Bo oto anglojęzyczna Elsa w słuchawkach bezczelnie oznajmia mi: "The cold never bothered me anyway" (tłum. zimno i tak nigdy mi nie przeszkadzało). 
"Wal się, Elsa" rzucam pod nosem i wyciągam słuchawki z uszu. Byle do domu, do ciepełka...

     Przychodzę do domu, zabieram się za sprzątanie (22:30, pora idealna!). Mam karton, który w pokoju mi zalega i zaburza mi feng shui. Szukając dla niego miejsca, przypominam sobie o pustej przestrzeni w szafie wnękowej. No i tu zaczyna się problem. Bo wolna półka jest bardzo wysoko, a ze mnie jest Hobbit. No to podskakuję jak kozłowana piłka (i to jest chyba jedyna funkcja, jaką mogłabym spełniać w NBA), próbując jakimś cudem umieścić tam to nieszczęsne pudło. Odwracam się i co widzę? Ar., współlokator, który ma dokładnie 187 cm wzrostu stoi za moimi plecami i z szerokim  uśmiechem obserwuje, jak się męczę, zamiast zaproponować pomoc od razu.
Ar: Ja miałem zamiar ci pomóc, ale najpierw chciałem sobie jeszcze popatrzeć jak podskakujesz, bo to zabawne. 
Ehh, gdzie Ci mężczyźni...?


Tyle na dziś, ciao!

29 grudnia 2015

Terapeutyczne sesje z Panią Szeryf

   

     Czasami zastanawiam się, co ja w zasadzie chcę w życiu osiągnąć. Ci, którzy znają mnie choć trochę wiedzą, że nie lubię się nudzić. Studiuję dwa kierunki, należę do koła naukowego, działam w wolontariacie. Tylko dlaczego ciągle nachodzą mnie myśli, że to wciąż za mało, że nie zapewni mi to takiej przyszłości jakiej bym chciała...? No właśnie, tylko jakiej ja przyszłości w zasadzie oczekuję?


     Czasem staram się żyć chwilą i nie myśleć o tym, co będzie kiedyś, skupiam się tylko na magicznym tu i teraz. Ostatnio bardzo pomaga mi w tym Pani Szeryf. Nasza znajomość przeszła przez niemal wszystkie stadia, jakie mogą osiągać relacje międzyludzkie. Z osób, które najchętniej wydrapałyby sobie oczy, przez dwie tolerujące się znajome do prawdziwych przyjaciółek. W zasadzie nie wyobrażam sobie tygodnia bez naszych "sesji terapeutycznych", bo w taki sposób nazywamy nasze spotkania anty-AA.

     Jako przyszły psycholog muszę poznawać różne metody rozwiązywania problemów ludzkich, prawda? Alkohol w dobrze dobranej ilości wykazuje lecznicze (a wręcz zbawienne) właściwości. Nie zrozumcie mnie źle, nie zalewam się w trupa minimum raz w tygodniu. Ale apetycznie wyglądający drink (nie chwaląc się, jestem coraz lepsza w przyrządzaniu ich) wypity od czasu do czasu w doborowym towarzystwie to chyba jeszcze nie powód, żeby mnie spalić na stosie czy zamknąć w Azkabanie?

     Z początku nasze sesje gościły 3 osoby, byliśmy jak Muszkieterzy, dowiedzieliśmy się o sobie sporo i myślę, że to zbliżyło naszą trójkę bardzo do siebie. Ostatnio jednak nasz Aramis wypina się na nas zgrabnymi pośladkami i raz po raz znajduje sobie wymówkę... Musimy go chyba doprowadzić do pionu, Ferdynandzie Kiepski, dodasz coś od siebie?
- Tak być nie będzie!
Sama nie ujęła bym tego lepiej!

Trzymajcie się ciepło, ciao!